Bo oni tacy byli:
otwierali ten dom dla innych i dzielili się wszystkim.
O tym jaki dom tworzyli wspólnie Państwo
Nowosielscy i gdzie najlepiej było schować się przed największym nudziarzem w
Podkowie opowiada Elżbieta Modrzewska – Manno, córka Hanny Modrzewskiej
Nowosielskiej.
Rozmawia Aga Czarnecka, zdjęcia: archiwum prywatne.
Jak Pachniał Twój dom?
Nie jestem w stanie
powiedzieć jaki to jest zapach, ale
został mi do dziś. Nie można tego zapachu przypisać jakiemuś dywanowi, czy
innej rzeczy w domu, bo tam praktycznie nic już nie ma, prócz ich ceramik
wmontowanych w ściany, ale to jest taki specyficzny zapach, który zawsze
panował. To jest ich zapach. Jak wchodzę do domu na Helenowskiej w Podkowie i
otwieram drzwi, to czasami mam ochotę powiedzieć jak za dawnych lat: „Mamuśku,
Leszku, jestem!”. Może to są trochę i zapachy tych ceramik wypalanych, czy
drzwi przez nich malowanych. Tam gdzieś ten zapach cały czas się unosi, jak ich
duch, który został w tym domu.
Gdybyś mogła cofnąć się w czasie i przypomnieć sobie
najwcześniejsze wspomnienie związane z tym domem, jakie by było?
Kiedy mama dostała spadek
po wuju i kupiła tę działkę, dom był już zaprojektowany i jego konstrukcja
stała w stanie surowym. Wtedy, w latach 50-tych, to była jedna z pierwszych
działek w Podkowie, którą można było kupić. Nie była większa niż 1000 m.kw.
Pamiętam, że wbiegając do
tego domu i otwierając drzwi na świeżo wylany taras z betonu, widziałam
olbrzymie chwasty, jakieś rośliny, patyki, które były wtedy o wiele większe ode
mnie. Pamiętam, że jak wchodziłam w te chaszcze to musiałam się tam
przedzierać, bo byłam jeszcze malutka i wszystko było ode mnie większe. To jest
moje pierwsze wrażenie w tym domu.
Potem pamiętam pierwszy
mostek z brzozy, rododendrony od samego początku, no i te drzewa. Wspaniałe,
bardzo wysokie, piękne świerki. Galeria powstała później, chyba w latach
70-tych, a wcześniej był taki pasaż, murek, gdzie wieszali ceramiki
abstrakcyjne, które powoli powstawały.
W domu znajduje się dużo elementów zrobionych
ręcznie przez Twoją mamę i Leszka: fryzów, ceramiki, malowanych drzwi.
Pamiętam zapach tej
farby, oni malowali te drzwi w takie dziwaczne, tańczące postacie. Pierwszą rzeczą,
jaką zrobili w domu był kominek. I na tym kominku się najpierw gotowało
herbatę, a później wsadzało porcelanę. Nie było jeszcze kuchni, w związku z tym
zaczęli eksperymentować z wypalaniem porcelany w kominku [śmiech], bo nie było
nic innego. Nie bardzo wiedzieli jak to robić i to się nie udawało oczywiście
na początku, bo elementy były za kruche, dopiero potem zaczęli malować na szkliwionej
porcelanie. Pracowali metodą prób i błędów, wiem, że ta porcelana jest dziś w
wielu ambasadach polskich.
Wnętrze gabinetu Leszka Nowosielskiego. |
Widziałam różnego rodzaju porcelanę, która jest
ręcznie malowana.
Wszystko było ręcznie
malowane. Wiesz jak to wyglądało? W piwnicy był wybudowane takie jakby pudło,
który miało wylot na zewnątrz i to była jedyna ochrona dla nich. Początkowo nie
używali nawet maski. Zaczynali od zera, pracując w prowizorycznych warunkach,
wszystko powstawało powoli wielkim kosztem. Prószyli tę porcelanę pistoletem
równiusieńko, wysychało to przez jakiś dzień, talerz był matowy, czarny, lub
taki fioletowy, i później zaczynali rysować. Na tym szkliwie rysowali
patykiem.
Leszek Nowosielski przy pracy. Lata 50-te. |
Patykiem?
Cienkim patyczkiem,
wykałaczką. To był po prostu zaostrzony żyletką pędzel i oni tym patykiem
rysowali kontury postaci, czy inne motywy. Potem tym samym patyczkiem czyściło
się te przestrzenie między konturami, jedna obok drugiej. To było takie
skrobanie właściwie, wymagało niezwykłej precyzji osoby, która to wykańczała.
Praca nieprawdopodobna. Oni sami to robili, a ja im pomagałam, nauczyli mnie
tego. Dostawałam 5 zł, to było bardzo dużo pieniędzy wtedy. Nie chcieli, żebym
dostawała pieniądze tak po prostu.
Ile miałaś lat?
Może ze 13.
A co się działo jak ręka zadrżała i coś poszło
nierówno?
Jak coś poszło nierówno,
to trzeba było wszystko zmyć, prószyć farbę od nowa i zaczynać skrobanie od
początku.
Na koniec, żeby to było
absolutnie czyste, nakładałam watkę na szpikulec patyka i z odrobiną acetonu
czyściłam te przestrzenie miedzy jedną figurą a drugą. Czasami te przestrzenie
były bardzo malutkie, kilku milimetrowe. Potem to się wypalało w piecu, bo już
wtedy był piec w domu. Taki piec na węgiel.
Ten, który jest cały czas w domu?
Nie, ten jest elektryczny
i to jest zupełnie inna historia: wygrali Złoty Medal w Grand Palais na
Biennale w Paryżu, w latach 70-tych, dostali pieniądze i za nie kupili ten
piec. Mam nawet jeszcze instrukcję do tego pieca. Mamusia wszystko zachowywała,
miała zawsze wspaniałe archiwum: wszystkie listy, zamówienia na porcelanę, farby,
dokumentacja, itd. Oni farby dostawali tez z Australii, bo Leszka brat mieszkał
w Australii, i on też przesyłał, co było potrzebne, załatwiał te farby.
Przedtem był piec
węglowy- trzeba było dokładnie sprawdzać temperaturę, bo nie daj Boże żeby była
za wysoka, albo za niska – wszystko pękało, albo farba zmieniała kolor. Ile
razy musieli wyrzucić coś, co nie wyszło! Tłukli to, były straszne straty. No
ale te rzeczy się podobały, z czasem zostali zauważeni i zaczęły spływać
zamówienia. W tamtych czasach nie było możliwości kupienia jakiegoś
oryginalnego produktu polskiego, coś, co można było przekazać na
reprezentacyjny prezent. Często różne osobistości państwowe wyjeżdżając,
musiały coś mieć na prezent za granicą. Wtedy zamawiano u rodziców wazon, czy
jakąś paterę z motywami polskimi, lub o tematyce historycznej. Oni z tego po
prostu żyli.
W momencie, kiedy ich
sytuacja finansowa się ustabilizowała dzięki tej porcelanie, zaczęli realizować
swoja pasję, czyli robić w glinie i tworzyć wielkoformatową ceramikę. Zaczęli tworzyć
abstrakcyjne kompozycje i ceramiki tego typu, potem te fryzy historyczne. Oni
się pasjonowali historią dosłownie, w swoich pracach niezwykle często
podejmowali tematy historyczne. W Podkowie do dziś jest taka duża realizacja
„Bitwa pod Grunwaldem” w Bibliotece Miejskiej, wypożyczyłam ją na wystawy w
Rzymie i Mediolanie.
Jest też duży fryz z przedstawieniem Auschwitz.
Czy rodzice tworząc tę pracę posługiwali się własnymi doświadczeniami?
Oczywiście, że własnymi
doświadczeniami, ale to powstało w latach późniejszych, w latach 80-tych. Kiedy
człowiek robi się coraz starszy, wtedy wracają wspomnienia. Leszka Maestro, Jan
Rubczak, został stracony w Oświęcimiu. Oni w pewnym momencie zaczęli tworzyć
ten dramatyczny cykl: Oświęcim, później Katyń. Mama tworzyła te piękne grupy
postaci Holokaustu, Leszek robił płaskorzeźby.
Czyli pracowali razem?
Zawsze razem. Razem też
tworzyli tematy prac. Dużo rozmawiali, pracowali codziennie gdzieś do godziny
17.00, potem siadali przy herbatce i rozmawiali: „Zobacz Leszek, ja zrobiłam
to, muszę zobaczyć co ty zrobiłeś” itd. Mieli osobne stoły, osobne pracownie.
Czasami byłam takim pośrednikiem - co wspominam bardzo miło - Leszek mi dawał
karteczkę dla mamy (mam je zachowane do dziś) „Zapraszam Szanowna Panią na
kawę” i ja chodziłam do pracowni i jej przekazywałam. Gdy on np. tworzył „Bachanalia”,
mama też przy tym pracowała, robiła samego Bachusa. Kiedyś odnalazłam nawet
taką bardzo wymowną, erotyczną figurkę, której się po mamie nie spodziewałam
[śmiech].
Hanna Modrzewska-Nowosielska w ogrodzie. |
Jaki to był związek?
Wspaniały, pełen miłości
i wzajemnego szacunku. Przeżyli razem 50 lat i rzeczywiście było to wyjątkowe.
Leszek uwielbiał moja mamę, ona dzięki niemu żyła w stanie ciągłej adoracji, co
mnie z bratem bardzo irytowało. Ja nie poznałam innej kobiety, która by żyła w
takiej adoracji. Mieli zawsze o czym rozmawiać razem. Mieli własne życie,
własny rytm: rano śniadanko, potem do pracy, po południu herbatka, później mama
przygotowywała kanapeczki i szli na telewizję, za rączki się trzymali i
oglądali razem telewizję. To było coś naprawdę wspaniałego.
Co twoim zdaniem jest tajemnica takiego związku?
Oni cali czas byli razem,
a to przecież nie jest łatwe. Potrafili znaleźć swoje autonomiczne miejsce w
jednym obszarze. Byli razem, ale nie siedzieli sobie na głowach. Jedno nie
narzucało zdania drugiemu. Słuchali się wzajemnie. Byli absolutnie wolni, każde
miało swoje niezależne pole. Studio Leszka było na górze, mama miała swoja
przestrzeń na parterze, ale pracowali w jednym domu, spotykali się dopiero po
południu i spędzali czas razem: mama robiła jedzenie, stawiali sobie radio
pośrodku i razem słuchali. Moim zdaniem sekretem ich związku była niezależność.
Leszek Nowosielski w swojej pracowni. |
Gdzie się poznali?
W Warszawie, wydaje mi się,
że podczas wykonywania jakiejś chałtury. Wtedy, żeby zarobić na to, co się
lubiło, trzeba było zarobić wcześniej na życie, no to się robiło te straszne
gołębie białe i tak dalej. Nawet jest takie zdjęcie jak pracują nad jakąś
okropną chałturą.
Leszek nie był moim
ojcem, był ojczymem, ale dla mnie to było tak, jakbym miała dwóch ojców. Był
osobą bardzo mi bliską. On mnie traktował jak córkę. Bardzo dużo od niego
otrzymałam, był najlepszym przyjacielem.
Hanna Modrzewska i Leszek Nowosielski, Warszawa 1952 r. |
Czy mamę i Leszka często odwiedzali goście?
Bardzo często, ale zawsze
tylko w soboty i w niedziele. To był dom otwarty. Nigdy nie wiadomo było kto
przyjdzie, to była niespodzianka. Oni uwielbiali towarzystwo, zdarzało się, że
przyszło mało osób, wtedy było im smutno
[śmiech]. Zawsze w soboty i niedziele ktoś dzwonił do furtki, Leszek
wyciągał wtedy nalewki własnej roboty ze swojej piwniczki, których nigdy nie brakowało,
mama robiła jedzenie, no i się rozmawiało godzinami. O wszystkim: o tym co się
dzieje na akademiach, czy są jakieś nowe nurty, itd. Tam rzeczywiście
przychodziło wiele osób.
Hanna i Leszek Nowosielscy. |
Zdarzało się, że przychodził jakiś nudziarz?
Oj tak i to było
wspaniałe. Ten nudziarz przychodził w niedziele i w lecie można było się przed
nim schować w szałasie, który stał w rogu po prawej stronie, mama i Leszek
trzymali w nim przyrządy do ceramiki. Tam się ukrywaliśmy z nimi i z bratem.
Nudziarz przychodził w okolicach obiadu, dzwonił do drzwi i czekał pod furtką,
chodził po ulicy w te i z powrotem, a my z w szałasie po cichu piknik sobie
robimy! Potrafił po 5 godzin siedzieć.
W domu jest taki zabawny balkonik bez drzwi, na
który nie można się dostać.
Historia tego balkoniku
polega na tym, że powstał jako element dekoracyjny. Przylegał do pokoju mamusi,
która czasami okrakiem przez parapet na niego wychodziła i wtedy Leszek z dołu
udawał, że jest Romeo, a ona Julią. I ten balkonik służył tylko do tego.
Widok domu od strony ogrodu. Na piętrze widać słynny balkonik bez drzwi. |
Oni byli nieprawdopodobni, zawsze potrafili - były przecież ciężkie sytuacje
- śmiać się ze wszystkiego. Np. w Podkowie wiosną podchodziła woda pod dom i to
było trudne, bo nie można było np. palić w piecu na ceramikę, co wstrzymywało
pracę, a oni zawsze znaleźli sposób, żeby się czymś innym zająć wtedy. Raz
przyjeżdżam i widzę, że ta woda jest i nie można pracować, afera, a mama raz,
dwa, trzy, poleciała na górę złapała kotka i zrobiła szybko sukieneczkę
marynarską, taką niebieską, Leszek wyciągnął taką paterę dużą, do tego wziął
jakieś resztki świeczek, posadzili na tym przebranego kotka, no i zrobiliśmy
Wianki. Biedny kotek!
Robili też czasami kuligi. Zazwyczaj organizowali je przy okazji
prezentowania swoich prac w pracowni. Wtedy nie było galerii, nie było innej
możliwości, niż zapraszanie różnych zainteresowanych ludzi osobiście Żeby im
umilić pobyt robili bigos, zamawiali chłopa z sankami i jechali na kulig. Mama
szyła takie specjalne woreczki dla każdego, w których goście wkładali sobie
widelec, talerzyk i kieliszek. Zajeżdżali do domu swoich przyjaciół na kieliszeczek
wódki: do doktora Lipińskiego, architekta Romana z Otrębus, i innych. A potem
się jechało do lasu i tam był bigos, Leszek miał własnoręcznie zrobioną petardę
i sobie puszczali. Wtedy jeszcze były takie czasy, że można to było robić i
nikomu nic się nie działo, dzisiaj to byłoby niemożliwe. A potem się wracało do
domu i obowiązkowo trzeba było się przebrać w przygotowany wcześniej kostium i
był bal.
I była loteria.
Tak, kiedyś była też loteria na takim balu i główną nagrodą był malusieńki
prosiaczek. Oczywiście zgodnie z rodzinną tradycją przygotowałam mu ubranko,
kapelusik, sukieneczkę i ten malutki prosiaczek został zaprezentowany
publicznie kiedy wyłoniono zwycięzcę. Ale okazało się, że zwycięzca go nie chce
zabrać, więc został u mamusi. Ta świnka się bardzo oswoiła i chodziła za mamą
jak piesek.
Więc tacy oni byli – bardzo pozytywni. Oczywiście mieli masę kłopotów – to
nie były łatwe czasy, ale potrafili w tym wszystkim zachować pogodę ducha.
Ten dom odwiedzało mnóstwo osób,
można powiedzieć, że pełnił funkcję galerii.
Tak. Przychodziły nawet szkoły, przyjeżdżali ludzie z całej Polski, a po
tym jak dostali złoty medal na Biennale w Paryżu, przyjeżdżali ludzie z Francji
i innych części świata. Dzwonili, umawiali się i przyjeżdżali. Bardzo często.
Nawet z Japonii, gdzie powędrowała praca "Hiroshima".
Skąd przyszedł pomysł, żeby ponownie
uaktywnić ten dom w Podkowie?
Zawsze o tym myślałam, żeby powołać ten dom do życia. Nie chciałabym, żeby
to było muzeum, tylko żeby to było miejsce otwarte na ludzi. Żeby można było
poczuć ich ducha i styl życia, w jakim prowadzili ten dom. Żeby to był żywy
dom, w którym zawsze będziemy o nich pamiętać. Żeby każdy mógł coś z tego
miejsca otrzymać. Żeby powstało miejsce spotkań kulturalnych, wymiany myśli,
inspiracji.
Bo oni tacy byli, otwierali ten dom dla innych i dzielili się wszystkim.
Mam nadzieję, że uda nam się to
osiągnąć.